Przejście przez ciemność: duchowa alchemia bólu i odrodzenia

Są takie momenty w życiu, kiedy wszystko się kończy. Kiedy nie wiesz już, kim jesteś. Gdzie jesteś. Dlaczego jesteś. Moment, kiedy nie ma się czego trzymać. Kiedy rozpada się wszystko – nie metaforycznie, ale dosłownie: zdrowie, relacje, "kariera", poczucie sensu. Kiedy wydaje się, że świat nie tyle się zawalił, co zapadł w jakąś niewidzialną otchłań, z której nie ma powrotu. I to właśnie wtedy – zaczyna się coś, czego nie da się opisać słowami. Coś, co stare ścieżki duchowe nazywały ciemną nocą duszy.

4/6/202517 min read

Kiedy niebo nie odpowiada

Nie od zawsze byłam tak blisko swojej duchowości, jak jestem dziś. Pracowałam z energią od dziecka – to było dla mnie naturalne, jak oddychanie. Ale z czasem oddaliłam się od tego. Świat, obowiązki, kariera, tempo życia – wszystko to sprawiło, że słyszałam, ale nie słuchałam. Czułam, ale nie ufałam. Coś we mnie wiedziało, ale to coś było zepchnięte na margines.

Aż przyszło życie – i powiedziało: "dość".

Straciłam firmę przez manipulację osób, które pojawiły się na mojej drodze. Byłam młoda, naiwna, zaraz po studiach - nie znałam życia. Zaufanie – wykorzystane. Intuicja – zignorowana. I wszystko to, co budowałam z ogromnym sercem, przestało istnieć. Rozsypało się.

A ja przez lata musiałam wychodzić z tej traumy. Z tej żałoby po utracie czegoś, co było moim dzieckiem, moim projektem życia.

To wszystko spotkało się z innym fragmentem mnie – tą częścią, która była bardzo ambitna. Studiowałam i jednocześnie pracowałam, bo nie chciałam – jak wiele osób – po studiach dopiero zaczynać. Chciałam mieć już swoją pozycję, coś zbudowanego. Chciałam być dalej niż inni. I przez jakiś czas się udawało. Ale cena była ogromna.

Zawaliły się relacje, przyjaźnie, sieć wsparcia. Zdrowie – już wcześniej kruche – w końcu przestało mnie wspierać. Ciało odmówiło posłuszeństwa. Pojawiło się załamanie psychiczne tak głębokie, że znalazłam się w szpitalu.

Ale to nie był koniec. Byłam nie tylko z niczym – byłam głęboko na minusie. Wieloletni proces upadłości, z którego nie widziałam wyjścia. Ludzie, którzy się odwrócili. Osądy, milczenie, chłód. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Czułam się jakby mnie nie było. Podczas własnej terapii zaczęłam się mierzyć także z wypartą przeszłością, nadużyciami, przemocą która mnie dotknęła na poziomie psychicznym, emocjonalnym i fizycznym - zdradami, upokorzeniem, pobiciem i jeszcze trudniejszymi doświadczeniami... i w końcu z nadużyciami, które zaczęłam sama wobec siebie stosować z przyzwyczajenia, zdzieraniem własnych masek i konfrontowaniem się z tym kiedy ja raniłam innych - co było dla mnie najtrudniejsze, wybaczyć sobie, że ktoś przeze mnie mógł cierpieć. No i własną chorobą, pobytami w szpitalu, które jak się okazało po latach, równie mocno wpłynęły na zdiagnozowany już po długich latach mojej terapii przez mądrą młodą panią psychiatrę - złożony zespół stresu pourazowego.

I wtedy moja psychika zrobiła to, co musiała, by mnie ochronić: po raz kolejny wyparła rzeczywistość. Byłam tak rozbita, tak całkowicie rozproszona, że nie miałam innego wyjścia. Moja osobowość rozpadła się – tak bardzo, że chwilami nie wiedziałam już, kim jestem. I dopiero po czasie zrozumiałam: to nie był błąd. To była strategia przetrwania. Bo moje serce – dosłownie – zaczęło się sypać. Fizycznie i emocjonalnie. I gdybym miała wszystko czuć w pełni, ono by tego nie przeżyło.

Wtedy trzymało mnie przy życiu jedno: mój pies. Mój wierny towarzysz. Istota, która nie oceniała, nie zadawała pytań, nie wymagała. Po prostu był. Patrzył na mnie z bezwarunkową miłością, kiedy ja nie mogłam już patrzeć na siebie. I to jego obecność przypominała mi, że może – tylko może – warto jeszcze spróbować.

To było przejście przez piekło. Przez emocjonalne spustoszenie. Przez rozpacz, która wdzierała się w każdą komórkę. Napady paniki były codziennością. Lęk, który nie miał twarzy, paraliżował mnie w środku nocy i w środku dnia. Wtedy zaczęły się otwierać stare rany – głębsze, niż mogłam się spodziewać. Przeszłość wracała w snach, w ciele, w emocjach. Czasami miałam wrażenie, że rozpada się każda część mnie.

Ale to właśnie wtedy – w tej absolutnej ciemności – zaczęło się przebudzenie.

Proces uzdrawiania: powrót do ciała, do siebie, do prawdy

Nie było jednego momentu przebudzenia. Nie było fajerwerków. Był raczej powrót – stopniowy, powolny, często cofający się – do samej siebie. Do ciała. Do emocji. Do tego, co prawdziwe.

Pierwszym krokiem było uznanie bólu. Nie walka z nim. Nie ucieczka. Uznanie. Pozwolenie, by przepłynął przeze mnie. Nauczyłam się słuchać drżenia ciała, łez, w których nie było już wstydu, i drgań serca, które – choć poranione – wciąż biło. Wciąż chciało żyć.

Zaczęłam oddychać świadomie. Ruszać się z większą czułością. Nie jak ktoś, kto chce coś osiągnąć, ale jak ktoś, kto wraca z dalekiej podróży. Nie czułam mojego ciała jako świątyni. Przez długi czas czułam wobec niego wstyd, odrzucenie, niechęć. Było dla mnie trudne, obce, niewygodne. Często miałam wrażenie, że to coś, co trzeba znosić, kontrolować, naprawiać. A jednak to właśnie ciało – mimo że nie było moją ostoją – przechowywało pamięć. To ono drżało, kiedy ja nie mogłam. To ono płakało, kiedy moje emocje były zamrożone. Z czasem zaczęłam w nim dostrzegać nie tylko ciężar, ale i drogę powrotu. To ciało było moim archiwum. W nim były zapisane wszystkie traumy, ale też odpowiedzi.

Praca z energią była pierwszym krokiem. To znałam. To było dla mnie bardziej oswojone, znajome, nieco bardziej bezpieczne – choć trudno w tamtym czasie mówić o poczuciu bezpieczeństwa. Moje ciało było rozedrgane, a psychika poraniona, ale energia była czymś, co czułam od dziecka. Tam miałam punkt oparcia.

Z czasem ta praca przestała być czymś „zewnętrznym”. Zaczęłam czuć, że to nie jest coś, co przychodzi z góry czy spoza mnie. To było we mnie. Przepływ, obecność, wibracja – nie jako technika, ale jako część mojego istnienia. Zaczęłam odczuwać, że nie jestem oderwana od źródła. Że jestem jego przejawem.

Ważnym etapem była również integracja psychiki. Spotkania z terapeutami – różnymi, nie zawsze wspierającymi. Praca z wewnętrznym dzieckiem. To wszystko otwierało przestrzeń, w której mogłam uznać to, co wcześniej było zepchnięte. Wstyd. Złość. Poczucie winy. Pustkę.

Medycyna szamańska – kambo, a potem inne głęboko szamańskie ścieżki – prowadziły mnie przez przodków, przez ciała bolesne, przez rodowe schematy. To było wejście głęboko. Do wnętrza. Do korzeni.

Zaczęłam czuć, że wszystko to, co było moim piekłem – staje się portalem. Choć, uwierzcie, nie było w tym specjalnego mistycyzmu. To bolało. Nawet fizycznie. Wiedziałam, że to było potrzebne, ale to nie oznacza, że chciałam przez ten ból przechodzić. Gdybym miała wybór – pewnie bym odmówiła. Ale nie miałam. I poszłam dalej.

Nie było dnia, w którym stwierdziłam: „już jestem uzdrowiona”. Ale był dzień, w którym wstałam rano i poczułam, że nie muszę już udawać. Że nie boję się siebie. Że jestem ze sobą.

Ale to też nie zadziało się nagle – były momenty „wiedzenia” i momenty zwątpienia. Momenty, w których myślałam, że to nie ma sensu. Że to za trudne. Że kiedy się skończy ta męka. Moją najczęstszą modlitwą była modlitwa o zakończenie cierpienia.

Nie byłam w stanie pracować, funkcjonować, wykonywać codziennych czynności. Z zewnątrz czasem udawało mi się założyć maskę – tę, której nauczyłam się w dzieciństwie. Maskę siły, samodzielności, „radzenia sobie”. Bo jeśli ktoś naprawdę dotknąłby mojej delikatności – mogłabym się rozsypać.

Mechanizmy obronne miałam wykształcone solidnie. Od dziecka. W dzieciństwie nauczyłam się chronić, nie pokazywać słabości, nie ufać zbyt łatwo. Te mechanizmy pomagały mi przetrwać – ale też odcinały mnie od siebie.

Były dni, kiedy nie mogłam wyjść z domu. Napady paniki były tak silne, że nie pozwalały mi oddychać. Serce waliło jak szalone, dłonie drżały, ciało paraliżował lęk – tak głęboki, że nie miał formy. Ludzie wokół nie rozumieli. Nie dziwię się – trudno to zauważyć, kiedy z zewnątrz wszystko „wygląda dobrze”.

Ale ja wiedziałam. I czułam. I wtedy – bardziej niż kiedykolwiek – zrozumiałam, czym jest zdrowie. Jak kruche jest to, co zwykle uznajemy za oczywiste. I jak łatwo jest to stracić.

Moja racjonalność była wtedy moim ratunkiem. To ona trzymała mnie przy ziemi, pozwalała rozróżniać realność doświadczenia od projekcji lęku. To ona mówiła: „oddziel to, co jest twoim wewnętrznym światem, od tego, co jest zewnętrzne. Zobacz, co naprawdę czujesz. Zaufaj sobie”.

Ten proces nie był prosty. Nie był linearny. To była kręta ścieżka – raz w górę, raz w dół. Były dni jasne i dni zupełnie ciemne. Chwile olśnienia i momenty całkowitego zwątpienia.

Moje dochodzenie do autentyczności było rozbrajaniem mechanizmów obronnych. Przepuszczaniem lęków. Uczeniem się siebie na nowo – od zera. Dziś widzę się wyraźniej. Znam siebie. Rozumiem, skąd biorą się moje reakcje. Znam swoje granice. Swoje światło. I swoją ciemność.

I może właśnie dlatego potrafię dziś być z drugim człowiekiem w jego bólu. Nie boję się go. Znam go. Przeszłam przez niego. Wiem, jak wygląda z zewnątrz – i jak boli od środka.

To dlatego potrafię naprawdę towarzyszyć. Bo wiem, co znaczy przejść przez piekło – i wrócić z niego z ogniem.

Czucie wracało bardzo powoli. To był proces delikatny, ostrożny, cichy. Dziś, po szkole psychotraumatologii, widzę, z jaką mądrością działało moje ciało. Wiedziało, że nie mogę zacząć uwalniać traum zbyt szybko. Że serce – dosłownie – by tego nie wytrzymało.

Dziś rozumiem, jak kluczowe było to, że ten proces zadziewał się właśnie w takim tempie. I wiem też, że nie jestem skończonym projektem. Jestem człowiekiem. Wciąż doświadczam. Wciąż przeżywam. Ale na szczęście dziś już rozumiem. I właśnie dlatego – mogę w tym wspierać innych.

Z czasem, bardzo powoli, zaczęłam słuchać ciała. Zauważać, że każda emocja niesie energię. A każda trauma to zablokowana fala, która czeka, by ją poczuć i uwolnić. Ale nie wszystko naraz. Nie wszystko od razu.

Peter Levine, twórca metody Somatic Experiencing, mówi o tym wyraźnie – że uwalnianie traumy powinno być powolnym, kontrolowanym procesem. Bo ciało – jeśli zostanie zalane zbyt intensywnym ładunkiem – może doświadczyć retraumatyzacji. Ciało musi czuć, że ma wybór. Że jest bezpieczne. Że może sięgnąć tylko tak głęboko, na ile jest gotowe.

I moje ciało – mimo wszystko – wiedziało. Prowadziło mnie. Przez mikroruchy. Przez drżenie. Przez łzy, hektolitry łez. Przez skurcze, drgawki, ciepło, napięcie i rozluźnienie. To było przebudzenie nie tylko duchowe, ale i komórkowe. To uzdrawianie trwa. To proces, który nie kończy się na jednym rozdziale. Ale dziś wiem:

mogę przejść przez każdą ciemność, bo znam już drogę powrotną do światła.

I jeśli Ty jesteś w takim procesie – widzę Cię. Widzę Twój ból. Twoje zmagania. Twoje rozpady. I wiem, że jesteś w drodze. Nie jesteś zepsuta. Nie jesteś słaba. Przechodzisz przez świętą przemianę.

A ja – właśnie dlatego, że znam ten ból – potrafię dziś być przy Tobie. Nie po to, by Cię naprawiać. Ale po to, by być z Tobą. I przypomnieć Ci, że tam, gdzie jest cień, zawsze jest też źródło światła.

Psychologia, mistycyzm, trauma – różne języki tej samej drogi

Z biegiem lat zaczęłam rozumieć, że to, co przeżywałam, nie mieści się w jednej ramie. Ani tylko psychologicznej, ani tylko duchowej, ani tylko energetycznej. Potrzebowałam wielu języków, by opisać i zrozumieć to, co mnie prowadziło przez ciemność.

Psychologia mówi o kryzysach egzystencjalnych, o załamaniu struktur ego, o dezintegracji pozytywnej. Kazimierz Dąbrowski pisał, że właśnie w rozpadzie może zacząć się prawdziwa integracja – świadoma, głęboka i dojrzała. Jung mówił o ciemnej nocy duszy i konieczności spotkania z cieniem jako etapie nieodzownym w drodze do pełni, procesie indywiduacji.

W psychotraumatologii mówimy dziś, że trauma nie jest tym, co nam się przydarzyło, ale tym, co się w nas zatrzymało, bo nie miało gdzie się wyrazić i zostać usłyszane. Że traumatyczne doświadczenia zostawiają ślady w układzie nerwowym, w pamięci komórkowej, w systemie emocjonalnym. To, co kiedyś było zbyt silne, zostaje zamrożone – i domaga się powrotu do świadomości, często w najmniej oczekiwanym momencie.

Freud mówił o traumie jako o zablokowanej kateksji, czyli nierozładowanej energii psychicznej, która nie została zintegrowana. W sytuacji szoku czy traumy psychika nie nadąża z „wiązaniem” nadmiaru bodźców – energia staje się swobodna i zaczyna działać poza świadomością, tworząc różne objawy. Freud zauważył, że w takich przypadkach pojawia się mechanizm powtarzania w postaci snów, wspomnień, lęków, które są niejako próbą przetworzenia tego, co wcześniej nie było możliwe.

Z dzisiejszej perspektywy wiemy, że ten powrót nie jest neurozą, lecz próbą uzdrowienia. I to właśnie proces terapeutyczny, duchowy czy somatyczny pomaga stopniowo „związać” rozproszoną energię i odzyskać wewnętrzną równowagę, czyli zatrzymany ładunek energetyczny, który nie został rozładowany, zintegrowany, uświadomiony. Traumatyczne wspomnienie – według Freuda – to coś, co nie zostało przetworzone w czasie, lecz zamrożone, ukryte, i przez to działa pod powierzchnią, wpływając na emocje, zachowania czy relacje.

W tym sensie współczesna psychotraumatologia łączy się z freudowską teorią – tylko że dziś wiemy, że rozładunek tej energii nie następuje tylko przez słowa, ale przez ciało, przez oddech, przez ruch, przez świadome doświadczanie i bezpieczne bycie z tym, co wcześniej było nie do zniesienia. Psychotraumatologia odkrywa, że wiele z tego, co przeżywamy i uznajemy za „dziwne”, „trudne” czy „nielogiczne” – to po prostu skutki niezintegrowanych doświadczeń, które ciało i psychika próbują przeżyć na nowo, by się uzdrowić.

Mistycyzm wszystkich tradycji opisuje ten proces jako podróż przez światy wewnętrzne – pełną prób, wątpliwości, odarcia ze złudzeń. Szczególnie mocny i zrozumiały dla wielu jest obraz Marii Magdaleny z tradycji gnostyckiej – tej, która została odrzucona, niezrozumiana, a mimo to zachowała głęboki kontakt ze swoją duszą i prawdą.

W tekstach takich jak Ewangelia Marii Magdaleny czy Pistis Sophia Maria Magdalena nie jest tylko towarzyszką Jezusa – jest inicjowaną, kobietą mocy, uzdrowicielką, która przeszła przez ból, winę, duchowe rozdarcie. Jest archetypem duszy, która doznała duchowej traumy – oddzielenia, niezrozumienia, zdrady – a mimo to potrafiła powrócić do wewnętrznego światła.

Obraz Marii Magdaleny mówi też o odrzuceniu przez świat zewnętrzny, ale nie przez boską esencję. W tym sensie każda osoba w procesie duchowego uzdrawiania może się z nią utożsamić. To nie historia grzesznicy – to historia kobiety, która przeszła przez ciemność, by stać się światłem dla innych.

Podobnie wiele tekstów gnostyckich opisuje duszę jako kobietę, która błąka się po świecie stworzonym przez Archontów, zmanipulowana i oddzielona od źródła, uwięziona w materii, ale wciąż pamiętająca o swoim świetle. To duchowy obraz traumy: rozdzielenia, zagubienia i tęsknoty, która staje się siłą prowadzącą ku wewnętrznej Prawdzie.

To dlatego gnoza – podobnie jak psychologia głębi – nie wstydzi się mówić o bólu, ciemności i upadku. Bo wie, że to właśnie one są bramą do przebudzenia.

Szamanizm dodaje jeszcze inną perspektywę – bardzo cielesną, ziemską, zakorzenioną. Dla szamana, by stać się przewodnikiem, trzeba umrzeć – niekoniecznie fizycznie, ale symbolicznie. Trzeba zejść do podziemi. Spotkać się z duchem śmierci, z własnymi demonami. Trzeba pozwolić sobie na rozpad, by móc wejść w przestrzeń ducha z pokorą i autentycznością. Szamani mówią: „jeśli nie przeszedłeś przez piekło – nie możesz prowadzić innych”.

Neurologia, wizje i integracja subtelnych poziomów

Dzięki współczesnej neurologii wiemy coraz więcej o tym, co dzieje się w naszym układzie nerwowym w trakcie silnych przeżyć, traumy i uzdrawiania. Praca Stephena Porgesa nad teorią poliwagalną pokazuje, że nasz system nerwowy nie jest binarny („walcz lub uciekaj”), ale złożony z wielu poziomów regulacji – i że trauma często zamraża nasz organizm, odcina nas od czucia i świata.

W stanie zamrożenia – jesteśmy odcięci od życia, ale też... chronieni. To mechanizm, który pozwala nam przetrwać, kiedy świat jest zbyt bolesny. To dlatego wiele osób nie czuje swoich emocji, nie ma dostępu do wspomnień, nie rozumie, dlaczego nie „działa jak inni”.

I to właśnie dlatego powolne, uważne przywracanie czucia – przez ciało, przez oddech, przez energię – jest tak kluczowe. Nie chodzi o to, by zalać siebie przeżyciami. Chodzi o to, by dać sobie przestrzeń na integrację.

Peter Levine mówi o tym jasno – „Trauma to nie to, co nam się przydarzyło. To to, co zatrzymało się w naszym ciele.” I właśnie dlatego proces uzdrawiania musi być prowadzony z czułością. Z przestrzenią. Z poszanowaniem tempa.

Ale są też doświadczenia, które wymykają się naukowym kategoriom. Wiele mistycznych przeżyć, przez które przeszłam – wizje, sny, spotkania z innymi wymiarami świadomości, praca z podświadomością, podróże poza ciało – pozostają niewytłumaczalne dla umysłu. Być może nauka nigdy ich nie obejmie. A mimo to były dla mnie realne i prawdziwe. I – co najważniejsze – pomocne w procesie odzyskiwania siebie.

Czasem to, co przychodzi, to obrazy związane z rodem. Innym razem – z wcześniejszymi wcieleniami lub z polami energii istniejącymi poza ciałem. Ale efekty, jakie przynoszą – zmiany w zachowaniu, uczuciach, zdrowiu – są namacalne. Dlatego uważam, że skoro jesteśmy istotą duchową, która posiada ciało, to nie możemy leczyć się tylko „od szyi w dół”. Potrzebujemy zintegrować również to, co dzieje się na poziomach subtelnych.

Aby mogło się zintegrować to, co fizyczne, trzeba czasem najpierw poruszyć to, co energetyczne, emocjonalne, duchowe. I tutaj – paradoksalnie – przydaje się nie tylko intuicja, ale też racjonalność.

Mam to szczęście, że mimo iż wiele osób na mojej drodze mówiło: „słuchaj tylko serca”, „idź za ciałem” – ja pozostałam przy sobie. Słuchałam ciała, serca i umysłu jednocześnie. I wiem dziś, że to była dobra droga. Bo jak mówi Peter Levine – nie wszystkie nasze wyobrażenia związane z traumą są prawdziwe. Czasem umysł pokazuje nam scenariusze, które nie wydarzyły się dosłownie, ale są symbolem emocjonalnej krzywdy.

Dlatego trzeba umieć odróżniać subtelne sygnały. Trzeba patrzeć z wielu perspektyw, słuchać różnych głosów w sobie. I – co najważniejsze – nie próbować robić tego wszystkiego samotnie. W procesie integracji potrzebujemy drugiego człowieka. Lustra. Obecności. Kogoś, kto pomoże rozpoznać, co jest prawdą, a co cieniem. Co jest przeszłością, a co iluzją. Co wymaga uwolnienia, a co uznania.

Ćwiczenie: pytania do siebie na drodze uzdrawiania

Zatrzymaj się na chwilę. Oddychaj głęboko. I pozwól sobie odpowiedzieć na te pytania – powoli, uczciwie, z czułością dla siebie:

  1. Czego naprawdę teraz potrzebuję, ale boję się to przyznać?

  2. Jakie emocje w sobie tłumię, bo nie czuję się bezpieczna, by je wyrazić?

  3. Gdzie w moim ciele odczuwam napięcie, które może mówić więcej niż moje słowa?

  4. Jakie głosy wewnętrzne mnie wspierają, a jakie mnie sabotują? Czyje to głosy?

  5. W jakim obszarze życia udaję, że „radzę sobie”, choć w środku jestem w rozsypce?

  6. Co się we mnie nieustannie powtarza i może być nieuzdrowionym śladem przeszłości?

  7. Czy pozwalam sobie czuć radość, gdy się pojawia? A jeśli nie – co mi ją odbiera?

  8. Jakie zdarzenie z przeszłości domaga się jeszcze uznania i ukojenia?

  9. Czy potrafię dziś być ze sobą – w prawdzie, bez maski, bez roli? I czy to na pewno nie jakaś kolejna maska bądź iluzja?

  10. Jak mogę okazać sobie dziś więcej współczucia?

Te pytania nie mają dawać szybkich odpowiedzi. One mają otwierać przestrzeń. Przestrzeń, w której możesz się spotkać ze sobą głębiej. Z ciałem. Z duszą. Z pamięcią.

I przypomnieć sobie, że nawet jeśli droga jest trudna – to prowadzi do Ciebie.

To nie jest słabość. To odwaga. Bo najtrudniejsze podróże są te, które prowadzą do wnętrza. Ale najwięcej światła – właśnie tam się rodzi. Trauma to nie to, co nam się przydarzyło. To energia zatrzymana w naszym ciele. I właśnie dlatego proces uzdrawiania musi być prowadzony z czułością. Z przestrzenią. Z poszanowaniem tempa.

Wcielenia i duchowa pamięć traumy

Nie wszystkie traumy, które nosimy, pochodzą z tego życia. Czasem źródło naszego cierpienia, naszych schematów, lęków czy głębokich przekonań leży w innych wcieleniach. Dusza – jako istota ucząca się przez doświadczenie – niesie w sobie pamięć wcześniejszych inkarnacji. I często to właśnie w tym życiu wracają do nas rany, które nie zostały zintegrowane wcześniej.

To dlatego niektóre reakcje wydają się „nieadekwatne”, niepowiązane z wydarzeniami z dzieciństwa. To dlatego mamy powtarzające się motywy, wzorce, które nie mają widocznego źródła. Ciało pamięta. Pole energetyczne pamięta. Dusza pamięta.

Z tej perspektywy możemy spojrzeć na nasze obecne życie jako ciągłość doświadczenia – nie tylko w ramach jednego życia, ale w perspektywie duszy. To, co się teraz wydarza, może być konsekwencją, ale i szansą – by coś zamknąć, uleczyć, zintegrować. Nie po to, by się karać, ale po to, by się wyzwolić.

Współczesna nauka nie uwzględnia tej perspektywy – i nie ma w tym nic złego. Nauka dała nam ogrom wiedzy, narzędzi, struktur. Ale są przestrzenie, które wciąż wymykają się jej językowi. I to jest w porządku. Bo nasze istnienie to nie tylko biologia i neuronauka – to też świadomość, energia, duch.

Dlatego w głębokim uzdrawianiu warto uwzględnić również poziom duszy – to, co subtelne, trudne do ujęcia słowem, ale niezwykle prawdziwe w doświadczeniu.

Integracja traumy z innych wcieleń to nie magia. To rozpoznanie powtarzającego się mechanizmu – schematu, który działa aż do momentu, kiedy zaczynamy go widzieć. Nie musi za tym stać żadna głęboka filozofia, ani mistyczna logika. Czasem to po prostu uwikłanie, w które wpadamy jako dusze – i które odtwarza się, dopóki nie przerwiemy pętli.

Już od dzieciństwa doświadczałam sytuacji, w których byłam obwiniana za emocje innych – najczęściej kobiet, w dzieciństwie dziewczynek. Miałam w sobie wyczulenie na niesprawiedliwość. Reagowałam. Stawałam w obronie tych, którzy nie mieli głosu. I właśnie przez to często stawałam się celem – uwikłana w cudze dramaty, ustawiana jako ta, która przesadza, która „prowokuje”, która burzy porządek.

Spotykałam osoby, które zamiast wziąć odpowiedzialność za siebie, przerzucały ją na mnie. A ja – z jakiegoś powodu – przyjmowałam to. Ten wzór nie był nowy. Działał zbyt automatycznie, by był tylko kwestią tego życia. I dopiero kiedy zaczęłam go widzieć – zaczął się kruszyć.

Nie piszę tego, by kogokolwiek oskarżać czy robić z siebie świętą. Nie chodzi mi o winę. Chodzi o mechanizm, który powtarza się jak echo – w różnych relacjach, sytuacjach, życiach. I o moment, kiedy w końcu można powiedzieć: „dość”.

Nie dlatego, że wszystko się uzdrowiło. Ale dlatego, że coś się we mnie obudziło. I tego już nie da się cofnąć.

Widzę ten mechanizm. Już nie działa tak, jak kiedyś. A to wystarczy, żeby zrobić pierwszy krok w inną stronę. Bez iluzji. Bez pięknych historii. Po prostu – świadomie.

Bo właśnie wtedy – kiedy zaczynamy widzieć, nazywać i odróżniać – pojawia się przestrzeń na coś nowego. I to nie jest tylko kwestia ducha. To też biologia. Neuroplastyczność – czyli zdolność mózgu do zmiany – pokazuje, że możemy się przeprogramować.

Nowe ścieżki neuronalne tworzą się, gdy czujemy się bezpiecznie. Gdy mamy relacje, w których możemy być prawdziwi. Dlatego tak ważna jest obecność. Dlatego tak ważne jest współczucie. Dlatego tak ważne jest to, że ktoś obok mówi: „widzę cię, słyszę cię, nie jesteś sama”.

Ciało, dusza, psychika – i Ty

Wszystkie te poziomy są ze sobą połączone. Nie można uzdrawiać duszy, nie słuchając ciała. Nie można uzdrawiać emocji, ignorując układ nerwowy. Nie można też duchowo wzrastać, jeśli nie ma się gruntu pod stopami. Dlatego tak bardzo wierzę dziś w integrację. W podejście, które nie wyklucza żadnego wymiaru: psychologii, duchowości, energii, fizjologii. Każdy z nich mówi o tym samym, ale innym językiem.

I ja – idąc swoją drogą, przez rozpad, ciemność, ciszę, pustkę, wizje, sny, ciało, krzyk, łzy, paraliż, otwarcie – nauczyłam się być tłumaczem pomiędzy tymi językami. I to właśnie robię dziś – dla siebie i dla tych, którzy są w procesie.

Bo Ty też możesz przejść przez swoją noc. I nie – nie obiecuję, że to będzie łatwe. Ale mogę Ci powiedzieć jedno:

Jest wyjście. I to wyjście jest w Tobie.

Jeśli Ty jesteś w takim procesie – widzę Cię. Widzę Twój ból. Twoje zmagania. Twoje rozpady. I wiem, że jesteś w drodze. Nie jesteś zepsuta_y. Nie jesteś słaba_y. Przechodzisz przez świętą przemianę.

A ja – właśnie dlatego, że znam ten ból – potrafię dziś być przy Tobie. Nie po to, by Cię naprawiać. Ale po to, by być z Tobą. I przypomnieć Ci, że tam, gdzie jest cień, zawsze jest też źródło światła.

Mogę przejść przez każdą ciemność, bo znam już drogę powrotną do światła.